wtorek, 8 lipca 2014

XI Festiwal Dobrego Smaku w Łodzi

Tak dawno mnie nie było. Tyle się działo, że nie miałam kiedy napisać czegoś nowego. Zastanawiałam się od czego zacząć - czy dodać nowy przepis (bo mimo wszystko, żeby zrobić zdjęcie miałam czas :) ), czy podzielić się wrażeniami z imprezy, która miała miejsce dwa tygodnie temu. Aby nie odwlekać tego dalej w czasie wybrałam wrażenia z XI Festiwalu Dobrego Smaku w Łodzi, który odbywał się pod hasłem "Zapomniane - na nowo odkryte" :)

OFF Piotrkowska
29 czerwca o 8 rano wsiedliśmy z Panem M. i parą naszych znajomych w czerwony autokar i zajechaliśmy do Łodzi. O, taka wycieczka kulinarna. Przez przypadek trafiliśmy na tą imprezę rok temu razem z Panem M., oczekując w Łodzi na koncert Erica Claptona. W tym roku chcieliśmy bardziej świadomie przeżyć szaleństwo kulinarne. Mimo wszystko nadal trochę po omacku zwiedzaliśmy łódzkie restauracje i kawiarnie. Wymarzone przez mnie menu okazało się być w dwóch odległych miejscach, zatem nie trafiłam na lody z kapusty modrej i sushi z kiwi i krewetką w tempurze. I oczywiście jeden dzień to definitywnie za mało, żeby zwiedzić wszystkie lokale. Bo było ich naprawdę wiele - 31 restauracji i 14 kawiarni.

Pierwsze kroki zrobiliśmy do OFF Piotrkowska. Jak się później okazało stanowczo za wcześnie, bo najlepsza według "zwiedzających" kawiarnia - Yellow - była jeszcze zamknięta i trochę nieświadomie ominęliśmy kolejne zwycięskie miejsce - Ser Lancelot (wybrany przez jury).

ul. Roosevelta, Łódź - prawie jak w Berlinie :)

Zamiast tego wstąpiliśmy do Daleko Blisko na pralinowo-muślinowego ptysia Paryż-Brest z kawą. Ptyś był bardzo dobry, chociaż mikroskopijny w porównaniu ze zdjęciem promującym lokal. Ciasto delikatne i lekkie, jednak pralinowości nie odnalazłam w tym deserze.

Ptyś Paryż-Brest, Daleko Blisko, OFF Piotrkowska



Kolejnym przystankiem było The Mexican. Pomimo tego, że to jest sieciówka i wystrój był bardzo podobny do lokalu w Poznaniu to uwiodło mnie położenie - dziedziniec, do którego dojście wskazywały przewieszający się winobluszcz pięciolistkowy. Wyobraziłam sobie to miejsce jesienią z płomiennymi liśćmi na łodygach i w przejściu. Ach :) 

Ale wracając do meritum. Daniem fesitwalowym były żeberka barbecue pieczone z suszoną śliwką. Podane były z kawałkiem ciasta francuskiego, półplasterkiem pomarańczy, strzępem kiełków i listkiem rukoli. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że podawane dania nie będą duże, bo przecież podając normalną wielkość nikt nie byłby w stanie odwiedzić więcej niż jedno miejsce. Dla męskiej części było to zdecydowanie za mało. Ale zgodnie stwierdziliśmy, że sos jest naprawdę dobry, a żeberka bardzo dobrze przyrządzone. Duży minus dla obsługi, która chyba nie była zadowolona z tego, że lokal bierze udział w festiwalu i tylko dla tego dania przychodzili goście. I na dokładkę odebrali koleżance jeszcze nie dokończoną szklankę napoju :D

Żeberka w sosie barbecue, The Mexican

Postanowiliśmy pójść wreszcie zobaczyć sławną Manufakturę, w której żadne z nas jeszcze nigdy nie było. Po drodze wstąpiliśmy do Łódzkiej Fabryki Lodów - daleko im do lodów na Wronieckiej czy w Kolorowej w Poznaniu. Zachwyciłam się Placem Wolności, dla którego robiłam szybki projekt na zajęciach. A na koniec trafiliśmy do dawnych fabryk Poznańskiego i... marokański targ z prawdziwymi Marokańczykami i cudeńkami z Afryki. Do domu przyjechała piękna, zdobiona, srebrna rama (pierwotnie miała być na lustro, obecnie pięknie zdobi sama :) ).

Cafe Wolność na Placu Wolności w Łodzi
 W Manufakturze wpadliśmy do Małej Litery mieszczącej się przy Muzeum Sztuki Ms2. Rozsiadając się na wygodnych kanapach i fotelach kosztowaliśmy - tak, to najlepsze określenie - roladę żołędziową. Deser z prawdziwej mąki żołędziowej nawiązywał do tradycji przedwojennej kiedy to z tej mąki sporządzano wiele potraw. Ciasto posypane było pokruszonymi orzechami włoskimi i podane z pokrzywową galaretką oraz bezowym grzybkiem. A do tego zbożowa kawa. Piłam ją pierwszy raz od czasów przedszkola i nadal zastanawiam się dlaczego, skoro ta była niebiańska. Nad deserem też rozpływaliśmy się przerywając ciszę degustacji. Absolutny nasz faworyt, dopóki nie trafiliśmy do nie biorącej udziału w festiwalu Krovy.




Krova - wegańska burgerownia. Zamiast mięcha inne białko - soczewica, ciecierzyca, tofu. Do wyboru, do koloru. A do tego pietruszkowe (zabrakło) i marchewkowe (obłędne) frytki. Burger wielki, pyszny, pełen warzyw. Miejsc siedzących okazało się za mało. Paletowe kanapy i pojedyncze stoliki były zapełnione przez cały czas oczekiwania na burgery. Bo to nie był tego dnia fast food :) Ale czekanie umiliła lemoniada melisowo-pomarańczowa. Mało melisowa, ale zimna. A to było ważne, ponieważ tego dnia pomimo zapowiadanych opadów, było niesamowicie słonecznie.

Krova - wegańska burgerownia, OFF Piotrkowska

Melisowo-pomarańczowa lemoniada, Krova
Krótko podsumowując, był to pyszny wypad za miasto :) Z hasłem festiwalu wiele dań się mijało, chociaż wiele z nich proponowało ogony wołowe, policzki wołowe, skorzonery, dania tradycyjne w nowej wersji. Nadal żałuję tych lodów :)

Zwiedziłam chociaż trochę Łódź - pięknie odrestaurowane wille na zdjęciu poniżej, przeszłam Piotrkowską od Piłsudskiego na północ, znalazłam Stary Rynek w Łodzi (naprawdę mają!). Może podczas kolejnego festiwalu uda mi się zwiedzić więcej miejsc nie tylko gastronomicznych, ale także atrakcji po południowej stronie miasta w okolicach Książęcego Młyna. Może następnym razem nie przegapię tego, że tak super zaprojektowana uliczka to właśnie co powstały woonerf :)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz